Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic podobnego — rzekł posępnie. — Byłem taki roztrzęsiony. I to z twojego powodu.
Pani Verloc odwróciła powoli twarz i przeniosła wzrok ze ściany na postać męża. Pan Verloc przygryzał końce palców i patrzył w ziemię.
— Nie ma na to rady — mruknął, opuszczając rękę. — Trzeba się opanować. Będziesz musiała teraz mieć głowę na karku. To ty naprowadziłaś na nas policję. No ale trudno, nie powiem już ani słowa — ciągnął wspaniałomyślnie. — Nie mogłaś przecież wiedzieć.
— Nie mogłam — szepnęła Winnie. Był to jakby szept trupa. Pan Verloc wrócił do swych rozważań.
— Nie mam ci tego za złe. Ja im teraz pokażę! Kiedy już się znajdę pod kluczem, będę mógł mówić bezpiecznie — rozumiesz? Musisz przygotować się na to, że będziemy rozłączeni przez dwa lata — ciągnął tonem szczerej troski. — Łatwiej to zniesiesz ode mnie. Będziesz miała coś do roboty, podczas gdy ja... Posłuchaj mnie, Winnie: przez dwa lata musisz sama ten interes prowadzić. Znasz się na tym dostatecznie. Masz dobrą głowę. Dam ci znać, kiedy przyjdzie czas na sprzedaż sklepu. Trzeba wziąć się do tego nadzwyczaj ostrożnie. Towarzysze będą cię przez cały czas mieli na oku. Musisz być zręczna tak jak ty to potrafisz i milcząca jak grób. Nie zdradzisz się przed nikim. Nie mam ochoty żeby mi dali po łbie albo żgnęli mię w plecy, gdy wyjdę z więzienia.
Tak przemawiał pan Verloc, wytężając umysł, aby rozwiązać zręcznie i przezornie zagadnienia przyszłości. Głos jego był ponury, albowiem pan Verloc miał trafne wyczucie położenia. Stało się wszystko to, czego chciał uniknąć. Przyszłość wy-