Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co? Co ty mówisz? — zapytał.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, wrócił do swej ponurej wędrówki. Nagle wybuchnął, potrząsając groźnie wielką, tłustą pięścią:
— Cóż to za dranie, ta banda z ambasady! Nie minie tydzień, a tak ich urządzę, że wolej by się zapadli pod ziemię. Co ty mówisz?
Spojrzał na żonę spode łba nie podnosząc głowy. Wpatrywała się w bieloną ścianę. Ścianę pustą, zupełnie pustą. Taką pustą, że brała ochota rozpędzić się i głowę sobie o nią roztrzaskać. Pani Verloc zastygła w bezruchu. Tak samo skamieniałaby połowa mieszkańców globu w zdumieniu i rozpaczy, gdyby słońce zgasło nagle na letnim niebie za sprawą jakiejś zdradliwej opatrzności darzonej zaufaniem.
— Ambasada — zaczął znowu pan Verloc, błysnąwszy kłami jak wilk. — Chciałbym się tam dostać z pałką w ręku na jakie pół godziny. Póty bym walił, pókibym tej hołocie nie poprzetrącał wszystkich kości. Ja ich jeszcze nauczę czym to pachnie, kiedy się takiego jak ja człowieka wyrzuca na bruk, żeby zdechł z głodu. Mam język w gębie. Cały świat się dowie co dla nich zrobiłem. Nie boję się. Gwiżdżę na nich. Wszystko się wyda. Wszystkie ich wstrętne łajdactwa. Niech się strzegą!
W takich oto słowach wypowiedział pan Verloc swą żądzę zemsty. Była to zemsta bardzo dla niego odpowiednia. Harmonizując z popędami pana Verloca, miała także tę dobrą stronę, że nie przekraczała zakresu jego możliwości i że łatwo mógł ją przystosować do swych praktyk życiowych, które polegały właśnie na zdradzaniu tajemnic i niedozwolonych postępków jego bliźnich. Czy chodziło o anarchistów czy też o dyplomatów, to było mu obojętne. Pan