Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mogłabyś przynajmniej na mnie spojrzeć — zauważył po chwili.
Zgłuszona, niemal żałosna odpowiedź jakby przedarła się gwałtem poprzez ręce zakrywające twarz pani Verloc:
— Nie chcę ciebie nigdy już widzieć.
— Co? Jak to!
Pan Verloc przestraszył się tylko powierzchownej i dosłownej treści tego oświadczenia. Sprzeczne z rozsądkiem, było po prostu okrzykiem przesadnego bólu. Rzucił nań zasłonę małżeńskiej pobłażliwości. Umysłowi jego brakowało głębi. Miał fałszywe wyobrażenie, że wartość jednostek polega na tym, czym są same przez się i nie był w stanie zrozumieć, jaką wartość przedstawiał Stevie dla pani Verloc. Pomyślał w duchu, że ona bierze to jednak zbyt tragicznie. A wszystkiemu winien ten przeklęty Heat. Po co ją wytrącił z równowagi? Dla jej własnego dobra nie można pozwolić aby się zachowywała w ten sposób, bo w końcu straci zupełnie władzę nad sobą.
— Posłuchaj! Nie możesz tkwić tu w sklepie bez końca — rzekł z udaną surowością, w której było i trochę prawdziwego rozdrażnienia, gdyż musiał omówić z żoną różne naglące sprawy, choćby przyszło obojgu całą noc przesiedzieć. — Ktoś może tu wejść lada chwila — dodał i znów czekał. Nie odniosło to żadnego skutku. W czasie tej pauzy nasunęła się panu Verlocowi myśl o nieodwołalności śmierci. Zmienił ton. — Daj temu pokój, Winnie. Nie przywrócisz go do życia — rzekł łagodnie, gotów wziąć ją w ramiona i przycisnąć do piersi, w której sąsiadowały z sobą współczucie i niecierpliwość. Panią Verloc wstrząsnął krótki dreszcz, ale poza tym wy-