Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Władimir i nadinspektor, przedstawieni sobie, stwierdzili nawzajem swoje istnienie z drobiazgową i czujną uprzejmością.
— Ten człowiek mnie nastraszył — oświadczyła nagle dama siedząca obok pana Władimira i kiwnęła głową w jego stronę. Nadinspektor znał ową damę.
— Nie wygląda pani na przestraszoną — wyrzekł, przyjrzawszy się jej sumiennie swym zmęczonym, spokojnym wzrokiem. A jednocześnie pomyślał, że w tym domu wcześniej lub później można było z każdym się zetknąć. Różowa twarz pana Władimira mieniła się uśmiechem, albowiem był dowcipny, lecz oczy jego zachowały powagę, jak u człowieka który wie o co mu chodzi.
— W każdym razie usiłował mię nastraszyć — poprawiła się znajoma nadinspektora.
— Może to jego zwyczaj — rzekł nadinspektor pod wpływem nieodpartego natchnienia.
— Pan Władimir groził społeczeństwu przeróżnymi okropnościami — ciągnęła dama, wymawiając słowa zwolna i jakby pieszczotliwie — a wszystko z powodu tego wybuchu w Greenwich Parku. Okazuje się, że powinniśmy wszyscy drżeć ze strachu przed tym co nastąpi, jeśli ci ludzie nie zostaną wytępieni na całym świecie. Nie miałam pojęcia że to taka ważna sprawa.
Pan Władimir, udając że nie zwraca na te słowa uwagi, pochylił się ku szezlongowi, mówiąc coś miłym, ściszonym głosem, ale usłyszał jak nadinspektor rzekł:
— Jestem przekonany że pan Władimir ma bardzo dokładne pojęcie o istotnym znaczeniu tej sprawy.