Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Usunął się na bok.
— Niech pan wejdzie bez pukania — powiedział.
Dzięki abażurom z zielonego jedwabiu, tkwiącym nisko na wszystkich lampach, w gabinecie panował półmrok głęboki i jakby leśny. Dumne oczy dygnitarza były słabą stroną jego organizmu. Utrzymywano to w tajemnicy. Ale gdy się tylko nasuwała sposobność, wielki człowiek dawał oczom swym wypoczynek.
Nadinspektor zobaczył najpierw tylko dużą białą rękę podpierającą dużą głowę i zasłaniającą górną część dużej bladej twarzy. Otwarte pudełko z depeszami stało na biurku obok kilku podłużnych arkuszy papieru i rozrzuconej wiązki gęsich piór. Na obszernym, poziomym blacie nie było już nic więcej poza małą brązową statuetką w udrapowanej todze, zagadkową i czujną w swym tajemniczym bezruchu. Nadinspektor usiadł, zaproszony skinieniem ręki. W przyćmionym świetle wyglądał bardziej niż kiedykolwiek na cudzoziemca dzięki swym cechom charakterystycznym — długiej twarzy, czarnym włosom i chudości.
Wielki człowiek nie zdradził ani zdziwienia, ani zapału, ani w ogóle żadnego uczucia. Jakby zatopiony w głębokiej zadumie, pozwalał wypoczywać swym zagrożonym oczom. Po wejściu nadinspektora wcale pozy nie zmienił. Ale ton jego głosu był trzeźwy.
— No! Co tam pan wynalazł? Więc natknął się pan od razu na coś czego pan nie oczekiwał.
— Niekoniecznie, sir Ethelredzie. Natknąłem się przede wszystkim na pewien stan psychiczny.
Wielki człowiek poruszył się nieznacznie.
— Niech pan mówi wyraźniej.