Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nigdzie — odrzekł przez nos cichym, zduszonym głosem. Jego poza zdradzała przygnębienie albo silny ból głowy. Wykrętność i nieszczerość tej odpowiedzi uwydatniła się w przykry sposób wśród głuchej ciszy pokoju. Odchrząknął, jakby chcąc się usprawiedliwić i rzekł:
— Byłem w banku.
Pani Verloc nadstawiła ucha.
— Tak? — rzekła obojętnie. — A po co?
Pan Verloc mruknął z nosem zwieszonym nad paleniskiem, nie ukrywając niechęci:
— Podjąłem pieniądze.
— Jak to? Wszystkie?
— Tak. Wszystkie.
Pani Verloc rozłożyła starannie kusą ceratę, wyjęła z szuflady w stole dwa noże oraz dwa widelce i nagle przerwała te codzienne czynności.
— Po coś to zrobił?
— Może będą wkrótce potrzebne — sapnął ogólnikowo pan Verloc, znalazłszy się u kresu celowych zwierzeń.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała jego żona tonem zupełnie obojętnym, lecz stanęła jak wryta między stołem a bufetem.
— Wiesz, że możesz mi ufać — odezwał się pan Verloc do paleniska głosem ochrypłym i pełnym uczucia.
Pani Verloc zwróciła się powoli w stronę bufetu i rzekła po namyśle:
— O tak. Ufam ci.
I wzięła się z powrotem do swych metodycznych czynności. Postawiła dwa talerze, wyjęła chleb i masło, krzątając się spokojnie między stołem a bufetem wśród ciszy domowego ogniska. W chwili