Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

te krągłe barki wyglądały jak rodzinna świętość — świętość domowego spokoju. Winnie leżała bez ruchu, masywna, o kształtach zarysowanych niewyraźnie, jak szkic do leżącego posągu; pan Verloc przypomniał sobie jej szeroko rozwarte oczy patrzące w przestrzeń. Była w niej tajemniczość istot żywych. Sławny tajny agent z alarmujących raportów świętej pamięci barona Stott-Wartenheima nie był człowiekiem, który by śmiał się porwać na tajemnicę tego rodzaju. Ulegał łatwo onieśmieleniu. A przy tym cechowało go lenistwo, które tak często jest ukrytym źródłem dobroduszności. Zaniechał więc wdzierania się w tajemnicę żony, wiedziony miłością, nieśmiałością oraz lenistwem. Zawsze jeszcze będzie na to dość czasu. Przez kilka minut porał się, milcząc, ze swym cierpieniem wśród sennej ciszy i wreszcie zamącił ją stanowczymi słowami:
— Jadę jutro na kontynent.
Może żona już spała. Nie umiał tego powiedzieć. Tymczasem pani Verloc usłyszała te słowa. Oczy jej były szeroko rozwarte; leżała w zupełnym bezruchu, umocniona w swym instynktownym przeświadczeniu, że życie nie znosi aby zanadto je zgłębiać. A jednak tego rodzaju wyjazd pana Verloca nie miał w sobie nic nadzwyczajnego. Pan Verloc zaopatrywał się w towary w Paryżu i Brukseli. Często udawał się na kontynent aby poczynić zakupy osobiście. Niewielkie, dobrane kółko amatorów jego towaru zaczynało się tworzyć naokoło sklepu przy Brett Street, tajne kółko dostosowane świetnie do wszelkich interesów prowadzonych przez pana Verloca — któremu mistyczna harmonia między jego charakterem a twardą koniecznością wyznaczyła funkcję tajnego agenta do końca życia.