Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poduszce, ani dłonią wsuniętą pod policzek; wielkie, ciemne, nieruchome jej oczy nawet nie drgnęły. Pod bezmyślnym wzrokiem męża Winnie poczuła dojmujący ucisk samotności, pamiętając wciąż o pustym pokoju z drugiej strony schodów. Nigdy przedtem nie rozstawała się z matką. Wspierały się obie nawzajem. Czuła to wyraźnie; a teraz mówiła sobie że matka odeszła — odeszła na zawsze. Pani Verloc nie miała złudzeń. Lecz pozostał Stevie. Rzekła do męża:
— Matka postawiła na swoim. Nie widzę w tym najmniejszego sensu. Nie mogła przypuszczać abyś jej miał dosyć. To po prostu brzydko z jej strony, że nas tak porzuciła.
Pan Verloc nie był człowiekiem oczytanym; zakres jego literackich aluzyj był ograniczony, ale ten szczególny zbieg okoliczności nasunął mu myśl o szczurach opuszczających statek skazany na zagładę. O mało co nie wyraził głośno tej myśli. Stał się podejrzliwy i rozgoryczony. Czyżby ta stara miała taki dobry nos? Ale bezsens tego rodzaju podejrzeń był oczywisty i pan Verloc ugryzł się w język. Jednak nie poskutkowało to w całej pełni. Mruknął niewyraźnie:
— Może to i dobrze.
Zaczął się rozbierać. Pani Verloc leżała bez ruchu, zupełnie bez ruchu i patrzyła w przestrzeń sennym, spokojnym wzrokiem. Ale serce jej na cząstkę sekundy jakby także znieruchomiało. Tego wieczoru nie była jak to mówią „w swojej skórze“ i poczuła wyraźnie, że zwykłe zdanie może zawierać różne znaczenia — przeważnie nieprzyjemne. Dlaczego powiedział: może to i dobrze? Jak rozumieć te słowa? Nie pozwoliła sobie jednak pogrążyć się