Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

daleka od ironii, brzmiała jednak w sposób, który był dość naturalny u żony pana Verloca, delegata Czerwonego Komitetu Centralnego, osobistego przyjaciela pewnych anarchistów oraz gorliwego zwolennika rewolucji socjalnej.
— Nie wiesz od czego są policjanci, Stevie? Są od tego, żeby ci, którzy nie mają nic, nie zabierali pieniędzy tym, którzy coś mają.
Wystrzegała się czasownika „kraść“, gdyż to słowo niepokoiło jej brata. Stevie bardzo był wrażliwy na punkcie uczciwości. Wpojono mu tak starannie pewne proste zasady (ze względu na jego „oryginalność“) że same nazwy niektórych przestępstw napełniały go zgrozą. Żywe słowo robiło na nim zawsze wielkie wrażenie. Teraz również był pod wrażeniem słów Winnie; zdumiały go i pobudziły jego intelekt.
— Jak to? — spytał natychmiast niespokojnie. — Nawet jeśli są głodni? Nawet wtedy nie wolno im nic zabrać?
Zatrzymali się oboje.
— Nawet choćby byli nie wiem jak głodni — rzekła pani Verloc ze spokojem osoby, której nie obchodzi zagadnienie rozdziału bogactw, przy czym spojrzała w głąb ulicy, wypatrując omnibusu właściwej barwy. — Nawet wtedy. Ale po co o tym wszystkim mówić? Ty przecież nigdy nie jesteś głodny.
Rzuciła szybko wzrokiem na chłopca, który wyglądał u jej boku jak młodzieniec. Uważała że jest miły, pociągający, serdeczny i tylko trochę, troszeczkę oryginalny. Nie mogła widzieć go innym, gdyż to co wiązało ją z bratem było urokiem silnych uczuć w jej życiu pozbawionym wszelkiego powabu — uczuć oburzenia, męstwa, litości, nawet zaparcia się