Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tęgi mężczyzna kulał, zaaferowany, trzymając podniesioną wysoko głowę konia, wychudłe zwierzę kroczyło ze sztywną i bezsilną godnością, a ciemne, niskie pudło na kołach sunęło zabawnie za nimi, jakby kiwając się z boku na bok. Skręcili na lewo. Był tam niedaleko szynk, jakieś pięćdziesiąt metrów od bramy przytułku.
Obok latarni przynależnej do Dobroczynności pozostał Stevie z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie i patrzył przed siebie z posępną bezmyślnością. Jego niezdarne, słabe ręce zacisnęły się mocno na dnie kieszeni w gniewne pięści. Wszystko co budziło w nim — bezpośrednio albo pośrednio — chorobliwy lęk przed bólem, doprowadzało go w końcu do gniewu. Szlachetne oburzenie rozpierało mu wątłe piersi że ledwie nie pękły, a szczere oczy wykrzywiał zez. Stevie posiadał mądrość najwyższą, bo zdawał sobie sprawę ze swej bezsilności, ale nie był na tyle roztropny by móc opanować swoje porywy. Czułość jego wszechogarniającego miłosierdzia miała dwie postacie, złączone z sobą tak nierozdzielnie jak dwie strony medalu. Po męce bezgranicznego współczucia następował ból niewinnej lecz srogiej wściekłości: oba te stany przejawiały się zupełnie tak samo niespokojnymi, bezcelowymi ruchami. Winnie oddziaływała kojąco na podniecenie brata, lecz nie odgadła nigdy tej podwójnej cechy jego zdenerwowania. Pani Verloc nie marnowała ani krzty mijającego szybko życia na przezieranie rzeczy do dna. Była to pewnego rodzaju oszczędność, mająca wszystkie pozory przezorności i niektóre z jej dobrych stron. Nieraz lepiej jest dla człowieka gdy nie rozumie zbyt wiele. Taki pogląd na rzeczy odpowiada świetnie wrodzonej opieszałości.