Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koźle, szeptał z tajemniczym oburzeniem: „O cóż pani chodzi? Jak można tak człowiekowi ubliżać?“ Jego ogromna, nieumyta twarz gorzała purpurą na błotnistym tle ulicznej perspektywy. „Czyżbym miał pozwolenie na jazdę“ — pytał z gniewem — „gdybym“...
Miejscowy policjant uspokoił go przyjaznym spojrzeniem i zwracając się do obu kobiet, rzekł bez zbytniego szacunku:
— On jest dorożkarzem już od dwudziestu lat. Nie słyszałem nigdy aby mu się zdarzył jaki wypadek.
— Wypadek! — rozległ się donośny, pogardliwy szept dorożkarza.
Zaświadczenie policjanta rozstrzygnęło kwestię. Skromne zbiegowisko siedmiu osób — przeważnie małoletnich — rozproszyło się. Winnie wsiadła za matką do dorożki. Stevie wdrapał się na kozioł. Jego otwarte usta i strapione spojrzenie świadczyły o głębokim przejęciu się tym co się działo.
Na wąskich ulicach Winnie i jej matka orientowały się w szybkości jazdy według bliskich domów, których fronty sunęły w tył powoli i chwiejnie przy akompaniamencie ogłuszającego grzechotu oraz brzęku szkła, jakby miały się zawalić natychmiast po przejeździe dorożki; a cherlawy koń, o uprzęży wiszącej na śpiczastym grzbiecie i trzepocącej się luźno w koło ud, drobił kroki, rzekłbyś tańcząc niezmordowanie i cierpliwie na czubkach kopyt. Dalej, na szerszej przestrzeni Whitehallu, wszelkie dowody wzrokowe, świadczące że dorożka sunie naprzód, były niedostrzegalne. Grzechot i brzęk szkła trwał wciąż jednostajnie na wprost długiego Treasury Building — i czas jak gdyby zatrzymał się w biegu.