Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

otworzył je szybko, spoglądając wzrokiem znacznie rzeźwiejszym.
— W moich stosunkach z tym człowiekiem nie ma nic urzędowego — rzekł komisarz z goryczą. — Zaszedłem raz wieczorem do jego sklepu, powiedziałem kim jestem i przypomniałem mu o naszym pierwszym spotkaniu. Ani mrugnął. Powiedział, że się ożenił i ustatkował, a teraz pragnie tylko żeby mu nie przeszkadzać w prowadzeniu niewielkiego interesu. Obiecałem na swoją odpowiedzialność, że o ile nie popełni czegoś rażącego, policja zostawi go w spokoju. To było dla niego bardzo ważne, bo wystarczało mi szepnąć słówko w urzędzie celnym i zaraz by otworzyli w Dover którąś z tych paczek co przychodzą do niego z Paryża i Brukseli; skonfiskowaliby je na pewno i w rezultacie może wytoczonoby mu proces.
— To handel bardzo niepewny — mruknął nadinspektor. — Dlaczego on wziął się do tego?
Inspektor podniósł brwi z obojętną pogardą.
— Pewno ma na kontynencie jakieś stosunki, jakichś znajomych wśród ludzi handlujących tym towarem. Towarzystwo dla niego jak ulał. A przy tym to wałkoń — jak oni wszyscy.
— A czym się on panu wywdzięcza za tę protekcję?
Komisarz nie miał ochoty rozwodzić się nad wartością usług Verloca.
— Komu innemu nie przydałby się na nic. Trzeba tkwić w tym po uszy, żeby umieć posługiwać się takim człowiekiem. Ja umiem się orientować w informacjach, których mi dostarcza. A kiedy potrzebuję jakiejś wskazówki, Verloc potrafi mi ją zwykle wydostać.