Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bez względu na to jaki jest wasz cel, zaniechajcie go — rzekł tonem pouczającym, ale nie tak łaskawym jakby udzielał rady słynnemu włamywaczowi. — Zaniechajcie go. Zobaczy pan że sobie z nami nie poradzicie.
Zastygłe w uśmiechu wargi Profesora drgnęły, jakby szyderczy duch w jego wnętrzu stracił na pewności siebie. Komisarz Heat ciągnął dalej:
— Nie wierzy mi pan, co? Więc niech się pan tylko rozejrzy. Nie poradzicie sobie. I jakoś źle się do tego bierzecie. Musicie zawsze coś sknocić. Gdyby złodzieje nie znali swego fachu lepiej niż wy znacie swój, umarliby z głodu.
Poczucie, że za plecami tego człowieka tkwią niezwyciężone tłumy, wzbudziło ponury gniew w piersi Profesora. Z jego ust znikł szyderczy i zagadkowy uśmiech. Lęk wobec nieugiętej potęgi liczb, wobec odpornej na wszystko tępości mas, był upiorem nawiedzającym ponurą jego samotność. Wargi Profesora drżały czas jakiś, nim zdołał wyrzec zdławionym głosem:
— Robię swoje lepiej niż wy.
— Dość tego — przerwał śpiesznie komisarz Heat; Profesor roześmiał się — tym razem głośno. Zaczął iść, wciąż jeszcze się śmiejąc, ale nie śmiał się długo. Gdy się wyłonił z wąskiego zaułka, był znowu nędznym człowieczkiem o smutnej twarzy. Utonął w rozgardiaszu wielkiej ulicy; szedł bezsilnym krokiem wciąż dalej i dalej, niby włóczęga obojętny na deszcz lub słońce, nieczuły w swej ponurości na wygląd nieba i ziemi. Natomiast komisarz Heat, popatrzywszy za nim przez chwilę, ruszył naprzód z celową energią człowieka, który wprawdzie sobie lekceważy nielitościwe wybryki przyrody, lecz świa-