Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wątpię o tym — brzmiała odpowiedź — ale niech mi pan wierzy: obecna chwila jest wymarzona. Dla człowieka zasad to piękna sposobność do poświęcenia się. Może pan nie znajdzie drugiej tak sprzyjającej, tak humanitarnej. Nie ma nawet kota w pobliżu, a z tych starych domów skazanych na zagładę byłaby porządna kupa gruzu tam gdzie pan stoi. Nigdy już nie będzie pan mógł mnie dopaść, narażając w tak małym stopniu życie i własność obywateli, za których ochronę pana opłacają.
— Pan nie wie do kogo pan mówi — rzekł komisarz Heat ze stanowczością. — Gdybym teraz położył na panu rękę, byłbym tyleż wart co i pan.
— Aha! Więc to o prawidła gry panu chodzi!
— Zapewniam pana, że w końcu nasza strona zwycięży. Może jednak trzeba będzie ludzi przekonać, że do niektórych z was powinno się strzelać jak do wściekłych psów. Wtedy nasza gra tak właśnie będzie wyglądać. Ale bodajbym zginął, jeśli wiem co za grę wy prowadzicie — chyba nie wiecie tego sami. Na tej drodze nigdy nic nie osiągniecie.
— A tymczasem wy nieźle na swej grze wychodzicie — jak dotąd. Idzie wam jak z płatka. Nie mówię o pana dochodach, ale czy pan nie zdobył sobie rozgłosu po prostu przez niezrozumienie tego do czego dążymy?
— Do czegóż więc dążycie? — spytał komisarz Heat z lekceważącym pośpiechem, jak człowiek który mało ma czasu i widzi że go traci na próżno.
Wzorowy anarchista uśmiechnął się w odpowiedzi, nie rozchylając wąskich, bezbarwnych warg, a sławny komisarz w poczuciu swej wyższości podniósł ostrzegawczo palec: