Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cyjnych. Ale i jego złodzieje nie byli buntownikami. Siła fizyczna Heata, jego chłodny, nieugięty sposób bycia, jego odwaga i prawość zdobyły mu wiele szacunku i nieco służalczych pochlebstw wśród sfery, gdzie pracował dawniej z powodzeniem. Czuł się tam szanowany i podziwiany. A teraz, stojąc o sześć kroków od anarchisty zwanego Profesorem, wspomniał z żalem świat złodziei — środowisko zdrowe, pozbawione chorobliwych ideałów, pracujące według pewnej rutyny, pełne szacunku dla ustanowionych władz, wolne od skaz nienawiści i rozpaczy.
Złożywszy hołd temu co jest normalne w społecznym ustroju (albowiem pojęcie złodziejstwa wydawało się Heatowi równie normalne jak i pojęcie własności), komisarz rozgniewał się na siebie za to że się zatrzymał, że przemówił do Profesora, że w ogóle wybrał tę ulicę, która skracała drogę od stacji do głównego urzędu policyjnego. I powtórzył silnym, stanowczym głosem, przytłumionym i groźnym w brzmieniu:
— Mówię panu, że pana nie potrzebuję.
Anarchista stał dalej bez ruchu. Niemy, szyderczy śmiech odsłonił nie tylko jego zęby ale i dziąsła, targał nim całym, nie uzewnętrzniając się najlżejszym dźwiękiem. Komisarz Heat dodał mimo woli, wbrew podszeptom zdrowego rozsądku:
— Tymczasem jeszcze nie. Kiedy przyjdzie na to czas, będę wiedział gdzie pana znaleźć.
Były to jedyne słowa właściwe, zgodne z tradycją, odpowiednie dla urzędnika policji, który zwraca się do owieczki z powierzonego mu stada. Ale sposób, w jaki zostały przyjęte, urągał tradycji i przyzwoitości — był oburzający. Kusa, nikła postać stojąca przed Heatem przemówiła nareszcie: