Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

błyskały przenikliwie źrenice. Długie i obwisłe wąsy barwy dojrzałego zboża okalały kwadratowy wygolony podbródek.
— Ja pana nie szukałem — rzekł krótko.
Profesor ani drgnął. Zmieszane hałasy olbrzymiego miasta dochodziły tu w postaci głuchego, cichego szmeru. Komisarz Heat z wydziału przestępstw specjalnych zmienił ton.
— Nie spieszy się pan do domu? — zapytał z szyderczą prostotą.
Mały człowieczek o chorowitym wyglądzie — moralny rozsadnik zniszczenia — rozkoszował się swoim prestiżem: oto trzymał w szachu tego człowieka, któremu zagrożona społeczność powierzyła swoją obronę. Był szczęśliwszy niż Kaligula, który dla łatwiejszego nasycenia okrutnej swej żądzy pragnął, aby rzymski senat miał tylko jedną głowę; Profesor widział w komisarzu uosobienie wszystkich wyzwanych przez siebie sił: sił prawa, własności, ucisku i niesprawiedliwości. Miał przed sobą swych wrogów i upojony pychą, nieustraszenie stawiał im czoło. Oto ich widział — zmieszanych jak wobec złowieszczego zjawiska. Radował się w duchu przypadkowym spotkaniem, które stwierdzało jego wyższość nad mrowiem ludzkości.
Było to istotnie spotkanie przypadkowe. Komisarz Heat miał przez cały dzień przykrą robotę, już od chwili gdy jego wydział otrzymał przed jedenastą rano pierwszy telegram z Greenwich. Przede wszystkim bardzo przykry był fakt następujący; oto niespełna tydzień temu Heat zapewnił pewnego wysokiego urzędnika, że nie należy się obawiać żadnych wybryków anarchistycznych. Chyba jeszcze nigdy Heat nie czuł się tak pewny swego jak składając ów