Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przemawiał na zebraniach — zdaje się że we Francji. Ale nieszczególnie. Ufali mu tacy ludzie jak Latorre, Moser i cała ta stara gwardia. Jedyny talent, jakim się naprawdę wykazał, to umiejętność odwracania w jakiś sposób uwagi policji. Na przykład w tym wypadku wcale nie wygląda mi na to, aby go specjalnie śledzono. Miał, uważacie, prawowitą żonę. Zdaje się że to za jej pieniądze założył ten sklep. Chyba mu się to opłacało.
Ossipon urwał nagle. Mruknął pod nosem: „Co też ta kobieta teraz zrobi?“ i pogrążył się w myślach.
Tamten czekał z ostentacyjną obojętnością. Pochodził z niskiej sfery, a znano go ogólnie pod przezwiskiem Profesora. Jego prawo do tego określenia wynikało stąd, że był kiedyś laborantem chemikiem w jakimś instytucie technicznym. Pokłócił się ze swymi zwierzchnikami o wyrządzoną mu niesprawiedliwość. Potem dostał miejsce w laboratorium fabryki farb. Tam również potraktowano go z oburzającą niesprawiedliwością. Jego zmagania się, jego niedostatek, jego zawzięte wysiłki aby zdobyć wyższe miejsce na społecznej drabinie napełniły go niezłomnym przeświadczeniem o własnych zasługach, i dlatego bardzo było trudno obejść się z nim sprawiedliwie — gdyż pojęcie człowieka o sprawiedliwym traktowaniu zależy w wysokim stopniu od jego wytrzymałości. Profesor był człowiekiem utalentowanym, lecz brakowało mu owej wielkiej cnoty społecznej, którą jest rezygnacja.
— Jako intelekt był niczym — wyrzekł głośno Ossipon, przestając nagle rozmyślać nad osobą i stanem interesów osieroconej pani Verloc. — Indywidualność na wskroś pospolita. To źle, Profesorze,