Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ossipon, który zatopił się w myślach, pochwycił to ostatnie słowo jak deskę ratunku.
— Aha. Wasz zapalnik. Nie zdziwię się wcale, jeśli to jeden z waszych zapalników zmiótł tego człowieka w parku.
Cień przykrości przesłonił stanowcze, blade oblicze tkwiące naprzeciw Ossipona.
— Trudność mojej pracy polega właśnie na tym, że muszę robić doświadczenia z różnego rodzaju zapalnikami. Przecież trzeba je wypróbować. Zresztą...
Ossipon przerwał.
— Kto to mógł być, ten człowiek? Ręczę wam że w Londynie nikt z nas nie miał pojęcia... Czy możecie mi opisać człowieka, któremu daliście materiał wybuchowy?
Tamten zwrócił na Ossipona okulary jak podwójny reflektor.
— Opisać — powtórzył zwolna. — Teraz chyba nic temu nie przeszkadza. Opiszę go wam w jednym słowie: Verloc.
Ossipon, który z ciekawości uniósł się trochę na krześle, opadł, jakby go spoliczkowano.
— Verloc? Niemożliwe.
Opanowany człowieczek skinął lekko głową.
— Tak. To on. W tym wypadku nie możecie powiedzieć że dałem swój materiał pierwszemu lepszemu durniowi, który się nawinął. O ile wiem, Verloc był wybitnym członkiem waszej grupy.
— Tak — odrzekł Ossipon. — Wybitnym. Choć nie, niekoniecznie. Był ośrodkiem naszego wywiadu i przyjmował zwykle kolegów, którzy tu przybywali. Umiał być pożyteczny, ale wybitny nie był. Umysł pozbawiony twórczości. Przed laty