Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak — odparł tamten. — Dobrzeście to określili. Nie znaleźlibyście nawet w części określenia równie ścisłego dla waszej działalności, włączając w to wszystkie wasze komitety i delegacje. To ja jestem prawdziwym ideowcem.
— Nie będziemy się o to spierać — rzekł Ossipon, przybierając minę wyższą nad względy osobiste. — Przykro mi, że będę jednak musiał zepsuć wam święto. Dziś rano w Greenwich Park jakiś człowiek został wysadzony w powietrze.
— Skąd o tym wiecie?
— Już od drugiej wykrzykują tę wiadomość na ulicach. Kupiłem dziennik i wbiegłem tutaj. Potem zobaczyłem, że siedzicie przy tym stoliku. Mam dziennik w kieszeni.
Wyciągnął gazetę — duży różowy arkusz jakby zarumieniony od żaru swych przekonań, które były optymistyczne. Przebiegł go wzrokiem.
— Aha! Mam. Bomba w Greenwich — w parku. Mało szczegółów na razie. Pół do jedenastej. Mglisty ranek. Skutki wybuchu odczuto aż na Romney Road i Park Place. Olbrzymia wyrwa w ziemi pod drzewem, pełna zmiażdżonych korzeni i połamanych gałęzi. Naokoło szczątki ludzkiego ciała rozerwanego na strzępy. To już wszystko. Reszta same dziennikarskie bzdury. Piszą, że to z pewnością zbrodniczy zamach na obserwatorium. Hm. Trudno temu uwierzyć.
Przez chwilę patrzył jeszcze w milczeniu na gazetę, wreszcie podał ją człowieczkowi, który spojrzał z roztargnieniem na dziennik i odłożył go bez słowa.
Pierwszy odezwał się Ossipon tonem wciąż urażonym: