Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szorstkimi, pewnymi ruchami podniósł znów szklany kufel, napił się, postawił go z powrotem. I to było wszystko.
Ossipon czekał chwilę na próżno jakiegoś słowa lub gestu, siląc się na sztuczną obojętność. Ściszył głos jeszcze bardziej i rzekł:
— Czy wy dajecie ten wasz proch każdemu, kto was o to poprosi?
— Niewzruszoną moją zasadą jest nie odmawiać nigdy nikomu — póki mam przy sobie choć szczyptę — odrzekł człowieczek stanowczym tonem.
— To jest wasza zasada? — spytał Ossipon.
— To jest moja zasada.
— I uważacie to za rozsądne?
Wielkie, okrągłe okulary, które nadawały wybladłej twarzy człowieczka wyraz niewzruszonej pewności siebie, tkwiły naprzeciw Ossipona niby bezsenne, nieruchome oczy błyskające zimnym ogniem.
— Bezwzględnie. Zawsze. We wszystkich okolicznościach. Cóż by mnie mogło od tego powstrzymać? Dlaczego nie mam tego robić? Dlaczego mam się wahać?
Ossipon jak gdyby sapnął dyskretnie.
— Czy chcecie powiedzieć, że dalibyście waszego towaru nawet szpiclowi, gdyby przyszedł i poprosił?
Człowieczek uśmiechnął się z lekka.
— Niech który z nich spróbuje, a wtedy zobaczycie — odpowiedział. — Znają mnie, ale ja znam także każdego z nich. Nie zbliżą się do mnie — nie ma obawy.
Jego cienkie, sine wargi zacisnęły się mocno. Ossipon podjął znowu: