Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamilkł, po czym dodał ze skromną stanowczością:
— Mówię to z punktu widzenia nauki — nauki... Co? Coście powiedzieli, Verloc?
— Nic — burknął z kanapy pan Verloc, którego znienawidzone słowo pobudziło tylko do mruknięcia: „Cholera“.
Jadowity bełkot bezzębnego terrorysty rozległ się znowu.
— Wiecie jakbym nazwał współczesne stosunki ekonomiczne? Ludożerstwem. Ni mniej ni więcej! Wyzyskiwacze po prostu sycą swoją chciwość drgającym mięsem i ciepłą krwią ludu.
Stevie przełknął głośno to przerażające twierdzenie i naraz — jakby pod wpływem szybkiej trucizny — osunął się, siadając bezwładnie na schodkach prowadzących do kuchni.
Po Michaelisie nie było znać, czy coś słyszał. Wargi jego wyglądały jakby sklejone na zawsze; obwisłe policzki ani drgnęły. Rozejrzał się mętnymi oczami za swym melonikiem i włożył go na okrągłą głowę. Jego kuliste, opasłe ciało rzekłbyś płynęło nisko między krzesłami pod ostrym łokciem Karla Yundta. Stary terrorysta podniósł rękę drżącą, szponiastą i przesunął zawadiacko na bok czarny pilśniowy kapelusz o szerokim rondzie rzucającym cień na kości i zagłębienia zniszczonej twarzy. Ruszył powoli z miejsca, stukając kijem o podłogę za każdym krokiem. Trudno było go wyprowadzić, bo od czasu do czasu przystawał jakby w zadumie i ani myślał się ruszyć, póki Michaelis nie pociągnął go naprzód. Łagodny apostoł wziął Yundta pod ramię z braterską troskliwością, a za nimi krzepki Ossipon ziewnął z lekka, trzymając ręce w kieszeniach.