Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż w tym trudnego? Przecież pan ma całą tę bandę pod ręką i to samą ich śmietankę. Jest tu ten stary terrorysta Yundt. Widuję go prawie co dzień, jak chodzi po Piccadilly w zielonym płaszczu. A Michaelis, apostoł na urlopie — nie będzie pan chyba twierdził, że pan nie wie gdzie on się znajduje! Bo gdyby pan nie wiedział, to ja mógłbym pana poinformować — ciągnął groźnie pan Władimir. — Jeśli pan sobie wyobraża, że tylko pan pobiera pensję z tajnych funduszów, to się pan myli.
Ta niczym nie uzasadniona uwaga sprawiła, że pan Verloc przestąpił z nogi na nogę.
— No a tamta ich paczka z Lozanny? Czyż się wszyscy tutaj nie zbiegli na pierwszą wiadomość o konferencji w Mediolanie? Anglia nie ma za grosz rozumu.
— To będzie dużo kosztowało — rzekł pan Verloc, tknięty jakimś instynktem.
— Na to mnie pan nie nabierze — odparował pan Władimir zadziwiająco dobrym angielskim akcentem. — Otrzyma pan swoją pensję co miesiąc i nic więcej, póki się coś nie stanie. A jeśli się coś nie stanie, i to bardzo prędko, nawet pensji pan nie zobaczy. Jakie jest pana oficjalne zajęcie? Z czego się pan niby to utrzymuje?
— Prowadzę sklep — odrzekł pan Verloc.
— Sklep! Jaki sklep?
— Towary piśmienne, gazety. Moja żona —
— Pańska co? — przerwał pan Władimir swym gardłowym środkowo-azjatyckim tonem.
— Moja żona. — Pan Verloc trochę podniósł ochrypły głos. — Jestem żonaty.
— Co za bujda — wykrzyknął sekretarz z niekłamanym zdumieniem. — Żonaty! I to ma być