Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Verloc zbliżył się do imponującego biurka.
— Przyszłość proletariatu. To jest stowarzyszenie — wyjaśnił, stanąwszy ciężko obok fotela — w zasadzie nie tylko anarchistyczne, otwarte dla wszelkich odcieni przekonań rewolucyjnych.
— Czy pan do niego należy?
— Jestem jednym z wiceprezesów — wysapał pan Verloc. Pierwszy sekretarz ambasady podniósł głowę i spojrzał na niego.
— Więc powinien pan się wstydzić — rzekł dobitnie. — Czy pańskie stowarzyszenie nie potrafi nic innego, tylko drukować te prorocze bzdury stępionymi czcionkami na brudnym papierze — co? Dlaczego pan nie weźmie się do roboty? Proszę posłuchać. Teraz ja mam w ręku te sprawy i mówię panu wyraźnie, że będzie pan musiał na chleb zarobić. Dawne dobre czasy z epoki Stott-Wartenheima minęły. Bez pracy nie zobaczy pan ani grosza.
Pan Verloc poczuł, że nogi pod nim dziwnie osłabły. Cofnął się i wytarł głośno nos.
Był naprawdę zaskoczony i niespokojny. Rdzawe słońce londyńskie, przedarłszy się przez londyńską mgłę, rozsiewało ciepławą jasność w gabinecie sekretarza; wśród ciszy usłyszał pan Verloc słabe brzęczenie muchy na szybie — pierwszej muchy w tym roku; zwiastowało to wiosnę bardziej niezawodnie od najliczniejszej rzeszy jaskółek. Bezowocne miotanie się drobnego, energicznego organizmu dotknęło w przykry sposób grubasa, który czuł się zagrożony w swej gnuśności.
Podczas tej pauzy pan Władimir sformułował w myśli szereg ujemnych uwag dotyczących twarzy i figury pana Verloca. Ten człowiek był nadspodziewanie pospolity, opasły i bezczelnie ograniczony.