Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kieszeni palta, lecz wobec szyderczej, cynicznej czujności pana Władimira postanowił listu nie wyjmować.
— Phy! Jak pan mógł tak wyjść z fasonu? — rzekł pan Władimir. — Pan nie ma nawet powierzchowności, jakiej pana zawód wymaga. I pan ma być członkiem zagłodzonego proletariatu? Cóż znowu! Pan ma być zaciekłym socjalistą — czy też anarchistą — bo nie wiem?
— Anarchistą — stwierdził głucho pan Verloc.
— Bzdury! — ciągnął pan Władimir, nie podnosząc głosu. — Nawet stary Wurmt był zaskoczony pana wyglądem. Nie oszukałby pan idioty. Nawiasem mówiąc, oni wszyscy to banda idiotów, ale pański wygląd jest po prostu niemożliwy. A więc pana stosunki z nami zaczęły się od kradzieży tych rysunków francuskich armat. I dał się pan nakryć. To musiało być bardzo nieprzyjemne dla naszego rządu. Nie wygląda mi pan na sprytnego.
Pan Verloc starał się usprawiedliwić zachrypłym głosem:
— Jak miałem już sposobność zaznaczyć, zadurzyłem się najfatalniej w niegodnej...
Pan Władimir podniósł białą, pulchną rękę.
— Ach tak. Tamto nieszczęsne uczucie — z czasów pana młodości. Wzięła pańskie pieniądze, a potem sprzedała pana policji — co?
Bolesna zmiana w wyrazie twarzy pana Verloca i nagłe obwiśnięcie całej jego postaci świadczyły, że ten fakt godny pożałowania zaszedł istotnie. Pan Władimir objął w kostce swą nogę założoną na kolano. Skarpetka była jedwabna, granatowa.
— W tym wypadku sprytu pan nie wykazał. Może pan jest zanadto wrażliwy na płeć piękną?