Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/036

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciemnosiwych włosów; przekreślała tę twarz gruba linia brwi gęstych i krzaczastych. Wurmt włożył na tępy, bezkształtny nos binokle w czarnej oprawie i wydał się zaskoczony widokiem pana Verloca. Pod ogromnymi brwiami krótkowzroczne oczy radcy mrugały bezradnie zza szkieł.
Nie przywitał się wcale, podobnie jak i pan Verloc, który oczywiście wiedział jak się zachować; lecz nieznaczna zmiana w zarysie bark i pleców pana Verloca nasunęła myśl, że jego grzbiet pochylił się z lekka pod obszerną powierzchnią palta. Robiło to wrażenie dyskretnego szacunku.
— Mam tu kilka pańskich raportów — rzekł biurokrata nadspodziewanie miękkim, jakby znużonym głosem, przyciskając mocno papiery końcem wskazującego palca. Umilkł, a pan Verloc, który poznał od razu własne pismo, czekał z zapartym tchem. — Nie jesteśmy zadowoleni z zachowania się tutejszej policji — ciągnął Wurmt z wszelkimi pozorami umysłowego wyczerpania.
Plecy pana Verloca właściwie nawet nie drgnęły, a jednak wydało się, że wzruszył ramionami. Usta jego otworzyły się po raz pierwszy od chwili gdy wyszedł z domu.
— Każdy kraj ma swoją policję — rzekł filozoficznie. Lecz urzędnik ambasady patrzył na niego w dalszym ciągu, mrugając oczami i pan Verloc dorzucił jakby pod przymusem: — Niech pan pozwoli mi zauważyć, że nie mam wpływu na tutejszą policję.
— Pożądane jest, aby zaszedł jakiś określony wypadek, który by pobudził jej czujność — rzekł biurokrata. — To wchodzi w zakres pana obowiązków — nieprawdaż?