Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 212.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeden za drugim podchodzili do stołu odebrać należność za swój mozół, chwalebny, choć nie rozgłośny. Uważnie zgarniali pieniądze w szerokie garście, rozładowywali je ufnie po kieszeniach spodni, lub, stojąc tyłem do stolika, przerachowywali z trudnością na sztywnych dłoniach.
— Zgadza się? Proszę pokwitować. Tu — tu — powtarzał niecierpliwy kantorzysta. — Co za głupi naród ci żeglarze — myślał.
Singleton zbliżył się do stołu, majestatyczny — i cokolwiek niepewny siebie w tem oświetleniu; ciemne krople tytuniowego soku kalały białość jego brody; ręce, które nigdy nie zadrżały w pełni słonecznego blasku na otwartem morzu, teraz ledwie mogły odnaleźć maleńki stosik złota w tej głębokiej ciemności lądu.
— Pisać nie umie? — rzekł zgorszony kantorzysta. — W takim razie proszę zrobić znak.
Singleton z wysiłkiem nabazgrał podobieństwo krzyża, przyczem zrobił kleks.
— Cóż za obrzydliwy stary hipopotam! — mruknął kantorzysta.
Ktoś otworzył drzwi przed sędziwym morskim patrjarchą, który chwiejnym krokiem wytoczył się z pośród nas, nie obdarzywszy nikogo ani jednem spojrzeniem.
Archie miał pugilares, zaco wzięto go na języki. Belfast, na którym było znać, że zaglądał już do jednej albo dwu gospód, roztkliwił się i poprosił kapitana o chwilę rozmowy w sprawie osobistej. Kapitana zdziwiło to żądanie. Rozmowa toczyła się przez kraty, i słyszeliśmy jak kapitan mówił:
— Przekazałem to Wydziałowi Handlowemu.
— Takbym pragnął coś z tego zatrzymać — plączącym się językiem molestował Belfast.