Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 188.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, ja mam słuch dobry — odparł Donkin cicho i spuścił oczy. I już ze smętkiem w duszy miał się ku odejściu, gdy Jimmy znów podjął:
— Wlecze się ta podróż do domu... Czas by zjeść coś przyzwoitego... Jestem wciąż głodny.
W Donkinie zakipiał gniew.
— A cóż ja mam powiedzieć — syknął: — i ja jestem głodny tak samo, a muszę pracować. Ty — głodny!
— Twoja praca nie zabije cię — rzekł Wait słabym głosem: — Tam na niższej kojce leżą dwa suchary — możesz jeden wziąć. Ja tego jeść nie mogę.
Donkin zagłębił się w koję, macając po kątach, a gdy wylazł, miał gębę już zapchaną. Żuł gorliwie. Jimmy zdawał się zasypiać z otwartemi oczyma. Donkin, załatwiwszy się z twardym sucharem, wstał.
— Nie idziesz? — spytał Jimmy, patrząc w sufit.
— Nie — odrzekł Donkin, ulegając jakiejś nagłej pobudce, i zamiast wyjść, oparł się plecami o zamknięte drzwi. Przypatrywał się Jimmy’emu, który leżał długi, wychudły i wyschnięty, jak gdyby wszystkie tkanki pokurczyły się w nim od żaru rozpalonego do białości pieca; chudemi palcami przebierał zlekka na kancie łóżka, wygrywając jakiś niekończący się motyw. Widokiem swym irytował i męczył; dnie całe mogło się to jeszcze przewlec; to było doprawdy wyzywające. Nie należał całkowicie ani do życia, ani do śmierci; zdawało się, że nic o nich nie wie i że nic mu się stać nie może. Ale Donkina pokusiło, aby otworzyć mu oczy.
— O czem myślisz? — spytał mrukliwie. Dżems Wait skrzywił się w uśmiechu, który przemknął po jego śmiertelnie zesztywniałej, kościanej twarzy, nieprawdopodobny