Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 185.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dem zwierzchników. Ludzi ogarnęło — nie wiedzieć dlaczego — dziwne uniesienie; rozprawiali w grupkach, wskazując gołemi ramionami w kierunku wyspy. Pierwszy raz w czasie tej podróży zdawano się zapominać o oszukańczem istnieniu Jimmy’ego — wobec realnej rzeczywistości. Udało nam się jakoś przedostać aż tutaj. Belfast rozwodził się nad krótkością powrotnych żeglug z tych wysp, cytując dla przykładu różne zmyślone zdarzenia.
— Są takie chybkie szkuńce do transportu owoców — zapewniał — którym dość nato pięciu dni. Co chcecie? Wystarczy jedna dobra wiejka.
Archie utrzymywał, iż najkrótszy kurs wymaga siedmiu dni, i dalejże kłócić się po przyjacielsku, sypiąc obelżywemi słowami. Knowles oświadczył, że już zalatuje go swąd domowego ogniska i, przytupując swym krótkim kulasem, śmiał się do rozpuku. Grupka szpakowatych wilków morskich o ponuro zaabsorbowanych twarzach patrzyła czas jakiś w milczeniu. Nagle jeden z nich się odezwał:
— Teraz to niedaleko i do Londynu.
— Pierwsza moja wieczerza na lądzie, niech mnie djabli porwą, jeżeli nie będzie rumsztyk z cebulką... i pół kwarty gorzkiej — rzekł drugi.
— Baryłka, chciałeś powiedzieć — wrzasnął ktoś jeszcze.
— Jajecznica z szynką trzy razy dziennie. Oto, co ja nazywam życiem! — zawołał jakiś podniecony głos.
Nastąpiło ogólne poruszenie. Rozległ się potakujący pomruk; zabłysły oczy; zadrgały żuchwy; zrywały się krótkie, spazmatyczne śmiechy. Archie uśmiechał się powściągliwie do swoich myśli. Zjawił się Singleton, rzucił jedno niedbałe spojrzenie i, nie rzekłszy słowa, obojętnie powrócił nadół: wyspę Flory oglądał już niezliczoną ilość razy.