Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 184.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W bezchmurne wieczory, pod zimną, martwą poświatą księżyca, cichy okręt zdawał się być upostaciowaniem beznamiętnego spoczynku, niby zima na lądzie. Za okrętem długi, złocisty szlak przecinał czarną tarczę morza. Odgłos kroków na cichym pokładzie rozlegał się echem. Światło księżycowe otulało go jak zamarznięta mgła, a żagle wzniosiły się jak nieskazitelnie białe stożki ze śniegu. Promieniejący świetlanie okręt wydawał się jakąś fantastyczną wizją idealnego piękna, złudnem wcieleniem wymarzonego we śnie spokoju. Był zjawiskiem nieziemskiem, nie mającem w sobie nic rzeczywistego, oprócz ciężkich cieniów, zaludniających pokład, ruchliwych i bezszelestnych, cieniów czarniejszych od nocy i niespokojniejszych od myśli ludzkiej.
Donkin snuł się pośród tych cieniów, samotny i zawistny, rozmyślając nas tem, że Jimmy coś za długo zwleka ze śmiercią. Właśnie tegoż wieczora przed samym zmierzchem wartownik oznajmił ląd, i kapitan, przysposabiając lunetę, powiedział z lekkim akcentem goryczy do pana Bakera, że gdyśmy wywalczyli już kurs, cal za calem, aż do wysp Azorskich, musi oczywiście stanąć nam wpoprzek drogi ta zaklęta cisza. Na niebie ni chmurki, barometr wysoko. Lekka wiejka ustała po zachodzie słońca, i na ugrzane wody oceanu legła niezmierna cisza, zwiastując noc bezwietrzną. Dopóki starczyło dnia, majtkowie, cisnąc się koło bukszprytu, poglądali na wschód ku wyspie Flory, która wznosiła się nad gładkim poziomem morza fantastycznym i zygzakowatym profilem, podobna do posępnych zwalisk, panujących nad rozległą, pustynną równiną.
Był to pierwszy ląd, który ujrzeliśmy po czterech prawie miesiącach. Charley rozochocił się i przy ogólnem pobłażaniu pozwalał sobie na dość swobodne szusy wzglę-