Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 160.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ściągnąć kliwer! Brasy hyzowe luźno! — grzmiał pan Baker.
Wystraszeni majtkowie sypnęli się hurmem, powtarzając komendę. Warta wolna, widząc się nagle osamotnioną przez wartę czynną, powlokła się samowtór i samotrzeć do izby kasztelu, rozprawiając głośno po drodze.
— To się rozstrzygnie jutro! — wołał donośnie czyjś głos, chcąc osłonić tą pogróżką niechwalebny odwrót. I już nic innego nie było słychać prócz rozkazów, łomotu spadających zwojami lin i klekotu boków. Głowa Singletona bieliła się tam i sam pośród nocy, wysoko nad pokładem, jak duch jakiegoś ptaka.
— Chwycił wiatr, kapitanie! — wołał pan Creighton z rufy.
— Folguj jeszcze!
— Dobrze!
— Popuścić szkotów skośnego żagla. Brasy wystarczą. Zmotać liny! — pochrząkiwał pan Baker, uwijając się raźno.
Hałaśliwa tupanina i wrzawa głosów ucichły stopniowo; oficerowie zeszli się na tylnym pokładzie i omawiali zdarzenia. Pan Baker dziwił się i chrząkał; pan Creighton tłumił w sobie wściekłość, a kapitan Allistoun był spokojny i zamyślony. Słuchając mrukliwych dowodzeń pana Bakera, przeplatanych surowemi uwagami pana Creightona, spuścił oczy na pokład i ważył w ręce żelazny balas, w kształcie wielkiego gwoździa, — ów pocisk, który chybił jego głowę, — jak gdyby to był jedyny dotykalny fakt z całego zajścia. Kapitan należał do tych wodzów, którzy mówią mało, zdają się nic nie słyszeć, na nikogo nie patrzeć, ale wiedzą o wszystkiem, słyszą każdy szmer i chwytają najlżejszy odcień okrętowego życia. Dwaj silnie zbudowani oficerowie przerastali jego szczupłą, drobną postać; rozma-