Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 156.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie trać pan równowagi, panie Creighton, — rzekł kapitan.
I trójka starszyzny ruszyła zwolna ku drzwiom kajuty.
W cieniu ożaglenia przedniego masztu kłębił się czarny tłum, falował, tupotał, wzbierał, odpływał. Huczały słowa wymówek, podjudzań, niedowierzania, klątw. Starsi majtkowie, zakłopotani i rozzłoszczeni, oświadczyli mrukliwie swój zamiar wytrwania jakkolwiek bądź do końca; ale wybujała młodzież roztaczała swoje oraz Jimmy’ego krzywdy w harmidrze krzykliwych argumentów i zbijających się wzajemnie dowodzeń. Cisnęli się dokoła tej ruiny człowieczej, ośrodka i symbolu swoich poczynań i, podniecając się wspólnie, dreptali na miejscu i wrzeszczeli, że nie dadzą się „nabrać“.
W kajucie Belfast pomagał Jimmy’emu wejść na tapczan, dygotał z chętki nieprzeoczenia żadnego szczegółu tej awantury i z trudnością powstrzymywał od łez czułostkowy swój temperament. Dżems Wait leżał nawznak pod kołdrą i jęczał.
— Już my staniemy za tobą, nie bój się — zapewniał go, otulając mu nogi.
— Jutro rano przystąpię do służby — spróbuję — a wy, chłopcy, musicie mi... kapitan czy nie kapitan. Jutro rano wychodzę.
Podniósł z trudnością ramię i musnął dłonią po twarzy.
— Nie puszczaj tu kucharza...
Ledwie dyszał.
— Nie, nie — rzekł Belfast, odwracając się plecami do łóżka: — Będzie miał ze mną sprawę, jeśli się zbliży do ciebie.
— Zbiję mu pysk na kwaśne jabłko — rzekł Wait słabym głosem z bezsilną wściekłością: — Nikogo nie chcę zabijać, ale...