Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 078.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawierusze, podobny do rzęsistej ulewy pereł. Przeleciał. Wybladłe słońce rozbłysło na chwilę ostatniemi promieniami; ponury blask zalśnił między wzgórzami stromych, przewalających się fal. Potem wdarła się dzika noc i zadeptała, wyjąc, ponure resztki burzliwego dnia.
Tej nocy nikt nie spał na okręcie. Większość marynarzy pamięta jedną lub dwie takie noce rozpętanej burzy. Zdaje się, że z całego wszechświata nie zostało nic, ponad ciemność, zgiełk, szał — i okręt. Płynie, niby ostatni ślad zatraconego wszechstworzenia, dźwigając wylękłych niedobitków grzesznej ludzkości, wydanych na pastwę rozpaczy, potwornemu zgiełkowi i męce mściwych przerażeń. Nikt nie spał w kasztelu. Cynowa lampa olejna, zawieszona na długim sznurze, zakreślała, dymiąc, szerokie koła; porzucona odzież leżała ciemnemi kupami na lśniącej, oślizgłej podłodze; cienka warstwa zacieku poruszała się tam i zpowrotem. Na posłaniach leżeli ludzie obuci, wsparci na łokciach i z otwartemi oczyma. Porozwieszane ubrania gumowe kołysały się ożywione i niepokojące, podobne duchom potępieńczym jakichś pościnanych majtków, tańczących w czas burzy. Nikt się nie odzywał, wszyscy nadsłuchiwali.
A tam, nazewnątrz, zawodziła i szlochała noc przy nieustannym, donośnym wtórze jak gdyby niezliczonych bębnów, bijących w oddali. W powietrzu rozlegały się wycia. Straszne, głuche uderzenia wstrząsały okrętem i taczały nim, gdy upadał pod brzemieniem wód, walących się na pokład. Czasami wzbijał się w górę, jakby chcąc odfrunąć z tej ziemi na zawsze, potem, w ciągu nieskończenie długich mgnień, zapadał w próżnię, ściskając nam serca, które przestawały bić, aż znowu okropny wstrząs — nagły, mimo, że spodziewany — puszczał je w ruch o gwałtownie