Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 063.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dalszej komendy. Wtem rozlega się w ciemności tupot nóg, jak przy bijatyce; słyszymy krzyk, jakby przy napadzie znienacka, dolatuje odgłos klapsów i szturchańców, i stłumiony, syczący szept:
— Ot, masz!... Chcesz więcej, hę?!
— Nie! Nie!
— To zachowuj się, jak...
— O! O!...
Dalej tępy łomot, połączony z chrzęstem żelastwa, jak gdyby jakieś bezwładne ciało stoczyło się między pręty głównej pompy. Nim zrozumieliśmy, co się stało, pan Baker podszedł ku nam i zakomenderował zlekka zniecierpliwionym głosem:
— Ciągnąć, chłopcy!
Z pośpiechem wykonaliśmy rozkaz. Jak gdyby nic nie zaszło. Pierwszy oficer doglądał nas ze swoją zwykłą dokładnością, która doprowadzała nas do rozpaczy. Donkin gdzieś zniknął, ale to nas nie martwiło. Gdyby pan Baker wyrzucił go za burtę, niktby nie rzekł ponad jakieś: „No! Już go niema!“ W rzeczywistości nie stała mu się wielka krzywda, aczkolwiek utracił jeden z przednich zębów. Stwierdziliśmy to nazajutrz, ale zachowywaliśmy się milcząco, według przyjętej etykiety kasztelu, która nakazywała nam być w takich razach ślepymi i głuchymi; do naszych morskich reguł przyzwoitości odnosiliśmy się z większym szacunkiem, niż ludzie lądu do swoich lądowych. Tylko Charley, z karygodnym brakiem savoir-vivre’u, palnął:
— Byłeś pan u dentysty, co? Bolało?
Tu dostał zaraz w łeb od swego najlepszego przyjaciela. Zdziwiło go to; chodził skwaszony najmniej przez trzy godziny. Przykro nam było, ale cóż? Młodość potrzebuje więcej karności, niż wiek dojrzały. Donkin wyszczerzył kły