Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 057.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamilkł, a żebra jego pracowały usilnie nad oddechem. Ciężko było na to patrzeć. Zaszurały nogi. Belfast głośno westchnął. Tylko Donkin w górze błyskał czerwonemi powiekami bez rzęs i uśmiechał się gorzko nad głową murzyna.
A murzyn z dziwną łatwością ciągnął dalej. Już nie dyszał, a głos jego brzmiał donośnie i rozlegał się, jakby pod sklepieniem pustej piwnicy. Dygotał wzgardą i gniewem.
— Próbowałem cokolwiek usnąć. Wiecie, że nie mogę sypiać po nocach. A wy tu pod drzwiami rozgadaliście się, jak zapowietrzona zgraja starych kumoszek!... Uważacie się za dobrych kolegów, co?... Dużo was obchodzi człowiek umierający.
Belfast zerwał się od chlewka.
— Jimmy! — zawołał drżącym głosem: — gdybyś nie był chory, to jakbym ci...
Urwał. Murzyn poczekał chwilę, wreszcie rzekł ponuro:
— Tobyś mi co?... Rozprawiaj się z takim, jaki sam jesteś. Daj mi spokój. Niedługo już. Umrę wkrótce... Zbliża się koniec!
Ludzie stali wokoło w milczeniu, zaledwie dysząc, z bezradnością w oczach. Oto właśnie, czego się obawiali i o czem nie chcieli słyszeć — oto myśl o skradającej się śmierci — myśl, którą przeklęty murzyn narzucał im kilka razy na dzień, jak pogróżkę. Zdawało się, iż dumny jest z tej śmierci, która, jak dotąd, ułatwiała mu tylko życie. Pysznił się, że nikt inny, prócz niego, nie żył w takiej zażyłości z tą niedostępną towarzyszką. Lubił się nią popisywać tak uporczywie, że obecność tej śmierci wydawała się rzeczą niewątpliwą i zarazem nieprawdopodobną. Bo