Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem o dobrej sławie Kurtza — przytem pan jest kolegą marynarzem, i...“
— „Dobrze“, rzekłem po chwili. „Dobrej sławie Kurtza nie grozi z mojej strony żadne niebezpieczeństwo“. Nie wiedziałem jak dalece moje słowa były prawdziwe.
— Zniżywszy głos, poinformował mię że to Kurtz kazał zaatakować parowiec.
— „On czasem nie cierpiał myśli że mogą go zabrać, a potem znów... Ale ja tych spraw nie rozumiem. Jestem prostym człowiekiem. Kurtz przypuszczał że ten napad was odstraszy, że zaniechacie tego wszystkiego, myśląc iż nie żyje. Nie mogłem go powstrzymać. Och, ten ostatni miesiąc był dla mnie okropny“.
— „Aha“, rzekłem. „Ale teraz już z nim jest lepiej“.
— „Ta-a-a-k“, odparł, widać niebardzo o tem przekonany.
— „Dziękuję“, odrzekłem; „będę trzymał oczy otwarte“.
— „Ale nieznacznie, prawda?“ nalegał z niepokojem. „Byłoby zgubne dla jego opinji, gdyby ktoś z tutaj obecnych —“ Obiecałem mu bardzo poważnie zupełną dyskrecję. „Mam tu czółno i trzech czarnych, którzy czekają niebardzo daleko. No, już mnie niema. Nie mógłby mi pan dać trochę naboi Martini-Henry?“ Mogłem to zrobić i zrobiłem w należytej tajemnicy. Mrugnął na mnie porozumiewawczo i wziął sobie garść mego tytoniu. „Między marynarzami — pan rozumie — dobry tytoń angielski“. Odwrócił się jeszcze od progu: „Proszę pana, czy pan nie ma pary zbywających trzewików?“ Podniósł nogę. „Niech pan patrzy“. Podeszwy były przywiązane sznurkami do bosych nóg jak