Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wielbiciel Kurtza był nieco zbity z tropu. Zaczął mię zapewniać prędko i niewyraźnie, że nie ośmielił się zdjąć tych — powiedzmy — symboli. Krajowców się nie obawia, oni nie ruszą się póki Kurtz nie da hasła. Wpływ tego człowieka jest nadzwyczajny. Obozowiska dzikich są rozłożone wokoło, a wodzowie ich przychodzą dzień w dzień zobaczyć Kurtza. Czołgają się...
— „Nie chcę nic wiedzieć o ceremonjach towarzyszących zbliżaniu się do Kurtza!“ — krzyknąłem. Ogarnęło mię osobliwe uczucie, że takie szczegóły będą trudniejsze do zniesienia niż owe głowy suszące się na palach przed oknami. Ten widok był ostatecznie tylko dziki, podczas gdy tamto zdawało się mnie przenosić odrazu w jakąś bezświetlną krainę wyrafinowanych okrucieństw, gdzie czysta, nieskomplikowana dzikość przynosi istotną ulgę, jako coś co ma prawo istnieć — jawnie — w blasku słońca. Młody człowiek popatrzał na mnie ze zdumieniem. Przypuszczam że nie przyszło mu na myśl, iż dla mnie Kurtz bóstwem nie jest. Zapomniał że nie słyszałem żadnego z tych wspaniałych monologów — o czem to? o miłości, sprawiedliwości, linji wytycznej życia — czego tam nie było. Gdyby doszło do czołgania się przed Kurtzem, czołgałby się jak najdzikszy z tych wszystkich dzikusów. Oświadczył że nie mam pojęcia o tamtejszych warunkach: te głowy są głowami buntowników. Roześmiałem się, gorsząc go niepomiernie. Buntownicy! Jakież określenie miałem jeszcze usłyszeć? Byli tam już wrogowie, zbrodniarze, robotnicy — a teraz znów buntownicy. Te buntownicze głowy wydały mi się bardzo uległemi na palach.
— „Pan nie wie jak ciężko znieść tutejsze życie