Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeden!“ Mruknął coś w odpowiedzi o wsiach wkoło tego jeziora. „Kurtz namówił tamte plemiona aby szły za nim, prawda?“ poddałem. Poruszył się niespokojnie.
— „Oni go ubóstwiali“ rzekł.
— Ton jego słów był taki nadzwyczajny, że popatrzyłem na niego badawczo. Zaciekawiło mię, z jaką skwapliwością a zarazem rezerwą mówił o Kurtzu. Ten człowiek wypełniał jego życie, zaprzątał jego myśli, rządził jego wzruszeniami.
— „Czemu pan się tak dziwi?“ wybuchnął; „przybył do nich z gromem i błyskawicą, rozumie pan — nigdy w życiu czegoś podobnego nie widzieli — i wzbudził w nich okrutny strach. On potrafi być bardzo straszny. Nie można go sądzić jak zwykłego człowieka. Nigdy w życiu! Otóż... niech tam, powiem to, żeby panu dać o nim wyobrażenie: raz to i mnie chciał zastrzelić — ale ja go sądzić nie będę“.
— „Zastrzelić pana!“ wykrzyknąłem. „I za co?“
— „Miałem tam trochę kości słoniowej, którą mi dał naczelnik tej wsi koło mego domku. Widzi pan, strzelałem dla nich zwierzynę. No więc Kurtzowi zachciało się tej kości słoniowej i nie dał sobie przemówić do rozsądku. Oświadczył że mię zastrzeli jeśli mu tych kłów nie dam i nie wyniosę się potem z kraju; że mnie zastrzeli bo może to zrobić, i ma na to ochotę, i nic go na świecie nie powstrzyma od zabicia kogo mu się żywnie podoba. To była prawda. Dałem mu tę kość słoniową. Cóż mi tam na niej zależało! Ale się nie wyniosłem. O nie. Nie mogłem go opuścić. Musiałem naturalnie być ostrożnym, pókiśmy się znowu na pewien czas nie zaprzyjaźnili. Chorował właśnie wtedy po raz drugi. Potem trzeba było znów schodzić mu z oczu, ale nic sobie z tego