Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

urwał, zostawiając nas skamieniałych w przeróżnych głupich pozach; wsłuchiwaliśmy się uparcie w ciszę niemal równie wielką i przerażającą.
— „Wielki Boże! Co znaczy ten“ — wyjąkał pod moim bokiem jeden z pielgrzymów, mały, tłusty człowieczek o ryżawych włosach i rudych bokobrodach; miał wciągane buty na gumach i różową pyżamę, a spodnie wetknięte w skarpetki. Dwaj jego towarzysze trwali przez całą minutę z rozdziawionemi gębami, poczem rzucili się do małej kajuty, wypadli z niej natychmiast, i stanęli, rozglądając się z przerażeniem i trzymając winczestry na „gotuj“. Mogliśmy dojrzeć jedynie nasz parowiec — o konturach tak zamazanych jakby się miał za chwilę rozpłynąć — i mglisty pas wody szerokości około dwóch stóp naokoło statku — to było wszystko. Reszta świata nie istniała, jeśli mieliśmy wierzyć oczom i uszom. Poprostu nie istniała. Znikła, przepadła; została zmieciona, nie zostawiając za sobą szmeru ni cienia.
— Poszedłem na bak i kazałem wciągnąć łańcuch, aby być gotowym do podniesienia kotwicy i ruszenia z miejsca natychmiast gdy zajdzie potrzeba.
— „Czy nas napadną?“ — szepnął jakiś głos przejęty grozą.
— „Wyrżną tu nas wszystkich w tej mgle“ — mruknął ktoś inny.
— Twarze drgały z natężenia, ręce trzęsły się zlekka, oczy zapominały mrugać. Bardzo był ciekawy kontrast wyrazu twarzy u białych i u Murzynów z naszej załogi, równie obcych jak my w tej części rzeki, choć ich wsie leżały tylko o osiemset mil. Biali, oczywiście bardzo zaniepokojeni, wyglądali przytem dość szczególnie, jakby ten przeraźliwy wrzask wielce ich gorszył.