Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myśl żadnego obrazu — tak jakby mi ktoś powiedział że tam w głębi jest anioł lub djabeł. Wierzyłem temu w taki sam sposób, jakby który z was wierzył że planeta Mars jest zamieszkana. Znałem raz szkockiego żaglomistrza, który był pewien, był bezwzględnie pewien że na Marsie są ludzie. Kiedy go zapytywano jak sobie wyobraża ich wygląd i zachowanie, tracił rezon i mruczał coś o tem że „chodzą na czworakach“. Jeżeli ktoś się chociażby uśmiechnął, żaglomistrz — który miał już sześćdziesiątkę — wyzywał go na rękę. Nie byłbym się zdobył na to aby się bić za Kurtza, ale posunąłem się prawie do kłamstwa. Wiecie że nienawidzę, nie cierpię, nie znoszę kłamstwa, nie dlatego abym był bardziej prawy od reszty ludzi, ale poprostu dlatego że kłamstwo mię przeraża. Ma na sobie znamię śmierci, jakąś cechę śmiertelności — która jest właśnie tem czego nienawidzę i nie cierpię — o czem pragnę zapomnieć. Gdy stykam się z kłamstwem czuję się fatalnie i robi mi się mdło, zupełnie jakbym wziął do ust coś zgniłego. Przypuszczam że to kwestja usposobienia. Otóż zbliżyłem się na tyle do kłamstwa, że pozwoliłem aby ten młody dureń uwierzył we wszystko, co mu się tylko podobało wymyśleć na temat moich wpływów w Europie. W mig stałem się takim samym blagierem jak reszta zaczarowanych pielgrzymów. I to poprostu dlatego: zdawało mi się że moja blaga dopomoże temu Kurtzowi, którego w owym czasie nie mogłem sobie jeszcze wyobrazić — uważacie. Był dla mnie poprostu słowem. Nie umiałem sobie wystawić człowieka noszącego to nazwisko, tak jak i wy go sobie wystawić nie możecie. Czy widzicie go? Czy rozumiecie tę całą historję? Czy rozumiecie z tego cośkolwiek? Mam