Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozdzielone, wyczesane i wypomadowane, a w dużej białej ręce niósł parasol z zieloną podszewką. Był zdumiewający; za jego uchem tkwiło pióro.
— Uścisnąłem dłoń temu cudowi i dowiedziałem się że to jest główny buchalter spółki i że całą księgowość prowadzi się właśnie na tej stacji. Powiedział iż wyszedł tylko na chwilę aby „odetchnąć świeżem powietrzem“. To wyrażenie brzmiało bardzo dziwacznie, budząc asocjacje biurowego, siedzącego życia. Nie byłbym wam wcale wspomniał o tym urzędniku, ale z jego ust usłyszałem po raz pierwszy nazwisko agenta, który tak nierozerwalnie się łączy z memi wspomnieniami z tego okresu. A przytem czułem dla tego faceta szacunek. Tak; czułem szacunek dla jego kołnierzyków, szerokich mankietów, wyczesanej czupryny. Wyglądał niewątpliwie jak lalka od fryzjera, ale wśród wielkiego rozprzężenia w całym kraju dbał o swą powierzchowność. To się nazywa trzymać fason. Jego nakrochmalone kołnierzyki i gorsy od koszul były wynikiem siły charakteru. Bawił tu już blisko trzy lata; i nie mogłem się kiedyś powstrzymać od zapytania, skąd wytrzasnął taką bieliznę? Zaczerwienił się leciutko i rzekł skromnie:
— „Wyuczyłem jedną z tutejszych kobiet, kręcących się przy stacji. To było trudne. Nie smakowała jej ta robota“.
— Takim sposobem człowiek ten rzeczywiście czegoś dokazał. A przytem był szczerze oddany swoim księgom, które utrzymywał we wzorowym porządku.
— Pozatem wszystko na stacji było w nieładzie — głowy, rzeczy, budynki. Długie sznury pokrytych kurzem Murzynów o płaskich stopach przybywały i odchodziły; potok wszelakiej manufaktury, lichych perkali, paciorków i miedzianego drutu odpływał w głąb