Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tęga a druga szczupła, siedziały na krzesłach wyplatanych słomą, robiąc coś na drutach z czarnej wełny. Szczupła podniosła się i szła wprost na mnie ze spuszczonemi oczyma — nie przestając poruszać drutami — i dopiero gdy pomyślałem że trzeba ustąpić jej z drogi jak lunatyczce, zatrzymała się i podniosła oczy. Miała suknię prostą jak futerał od parasola; odwróciła się bez słowa i zaprowadziła mię do poczekalni. Wymieniłem swoje nazwisko i zacząłem się rozglądać. W środku był stół z sosnowego drzewa, zwykłe krzesła stały pod ścianami; w jednym końcu pokoju wisiała wielka, błyszcząca mapa, znaczona wszystkiemi kolorami tęczy. Była tam wielka ilość czerwieni — którą zawsze miło jest widzieć, ponieważ z góry wiadomo że bardzo konkretna praca tam się odbywa — całe mnóstwo błękitu, trochę zieleni, pasma pomarańczowe, a na wschodniem wybrzeżu purpurowa łata, aby pokazać gdzie weseli pionierzy postępu popijają wesołe piwo lagrowe. Ale nie wybierałem się do żadnego z tych kolorów. Wybierałem się do żółtego. W samym środku mapy — jak strzelił. I rzeka była tam także — przykuwająca — śmiertelna — niby wąż. Brr!
— Otworzyły się drzwi, ukazała się białowłosa głowa sekretarza o współczującym wyrazie twarzy, i kościsty palec kiwnął na mnie. Wszedłem do sanktuarjum. Światło tu było przyćmione, a ciężkie biurko przykucnęło w środku pokoju. Doznałem wrażenia że za tym gmachem tkwi blada otyłość w surducie. Był to ów wielki człowiek we własnej osobie. Liczył zapewne jakieś pięć stóp sześć cali, a dzierżył w ręku bardzo wiele miljonów. Podał mi dłoń, o ile pamiętam, szepnął coś nieokreślonego, wyraził uznanie dla mojej francuszczyzny. Bon voyage.