Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze na mnie — prawdopodobnie dla mojego dobra. No więc — adju Fruziu — i dałem nura. Mówię pani: tego dnia co zwiałem, cały byłem w siniakach od jego wielkiej miłości. Ale z niego to było zawsze dziwadło. Niechże pani spojrzy na tę szuflę. Myśli pani, że on ma źle w głowie? Nie tak bardzo. To wypisz wymaluj mój ojciec. Chce mnie trzymać przy sobie tylko po to, żeby miał komu rozkazywać. Aleśmy wpadli porządnie z tym kolegą; a dla starego cóż to znaczy pięć gwinei — raz na szesnaście długich lat?
— Żal mi pana doprawdy. Czy pan nigdy nie pragnął wrócić do domu?
— Żeby być pisarzem u adwokata i gnić tutaj — albo w innej jakiej dziurze? — zawołał pogardliwie. — Słowo daję, gdyby tak stary osadził mnie dziś w jakim domu, rozbiłbym wszystko w puch — albo zdechłbym tam na miejscu przed końcem trzeciego dnia.
— A gdzież to pan ma nadzieję umrzeć?
— Gdzieś w lesie; na morzu; a najlepiej na szczycie jakiej góry. Dom? O tak! cały świat jest moim domem; ale przypuszczam, że umrę kiedyś w szpitalu. I cóż z tego? Każde miejsce jest dobre na śmierć, byle tylko mieć życie jak się patrzy; a byłem prawie wszystkiem co pani może sobie wyobrazić, tylko nie krawcem ani żołnierzem. Byłem konnym strażnikiem granicznym; strzygłem owce; i włóczyłem się z workiem na plecach, i polowałem na wieloryby. Pracowałem przy takielowaniu statków, i poszukiwałem złota, i obdzierałem byki ze skóry — a nieraz machnąłem ręką na więcej pieniędzy, niżby stary potrafił uciułać przez całe życie. Ha, ha!
Oszołomił ją zupełnie. Z największym wysiłkiem zdołała wymówić: