Strona:PL Joseph Conrad-Banita 327.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ułatwić ucieczkę, oddawałem największą usługę kapitanowi. Należy on, niestety, do gatunku ludzi, którzy żadnej nie znoszą argumentacji. Z przesmyku zdołaliśmy wydostać się dopiero wieczorem, przy dostatecznym dopływie wody. Ciemniało, gdyśmy dotarli do byłej osady Lakamby. Pusto tu myślę i cieszę się w duchu. Wylądowujemy, wchodzimy na dziedziniec, wszędzie cicho, głucho, tylko pod wielkiem jak parasol drzewem kupa czegoś...
Jak się porwie, jak rzuci na nas, jak skoczy nam do oczu. Słyszałeś pan kiedy o wiernych psach strzegących zwłok swych panów? Nie dopuszczą nikogo, poszarpią pokąsają. Na honor! ledwieśmy ją jak psa odpędzili kopaniem nóg. Była wściekła, broniła przystępu, nie pozwalając dotknąć. Ugodzony w piersi, płuca kulą miał przeszyte i to na odległość wyciągniętej ręki. Obie rany: w piersiach i pod łopatką, nie większe od takiego ot, krążka. Ledwośmy sobie z nią radę dali, trzech mężczyzn na jedną kobietę... siłę bo miała lwicy. Zwłoki przenieśliśmy do barki, ona plusk w wodę. Myślałem, że zemdlała, gdzie tam! Płynie w ślad za barką, aż mi się jej żal zrobiło. Rzeki pełne aligatorów. Ojciec... kapitan Luigard, chcę powiedzieć, szczyci się nimi jak kto inny okazową oborą. Dziwak! Pozwoliłem jej wleźć do łodzi, choć djabelnie było ciasno z tym trupem. Nie spuściła jego głowy z kolan, obcierała mu krew swymi włosami, a było trochę krwi zapiekłej na ustach i brodzie. Sześć godzin płynęliśmy tak w dzień upalny, a ta ani się poruszyła, niańcząc trupa, do którego ustawicznie mówiła coś cicho, tkliwie. M-r Swan, sternik z dwumasztowca, który był ze mną, mówił mi potem, że za żadne pieniądze nie