Strona:PL Joseph Conrad-Banita 318.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oślepiające. Przy wiodących do domu schodach, na drzewie pokrytem czerwonemi jagodami, fruwały stada drobnych ptasząt. Zerwały się, pierzchły w drgającem od ich skrzydeł powietrzu. Od rzeki zjawił się Mahmet z braćmi, wszyscy trzej uzbrojeni w błyszczące lance.
Aïsza, która wychodziła z domu, pozostawiwszy tam kwiaty, spostrzegłszy nieznanych i uzbrojonych ludzi, krzyknęła, cofnęła się. Po chwili wybiegła znów z rewolwerem Willemsa w ręku, gotowa bronić kochanka. Dla niej każda twarz ludzka, zakłócająca ich samotność była oznaką niebezpieczeństwa. Świat cały, w mniemaniu jej, był przepełniony wrogami tego, który był dla niej wszystkiem. Niebezpieczeństw zresztą i śmierci nie bała się. Byle umrzeć z nim razem. Tem lepiej.
Śmiałym rzutem oka obiegła dziedziniec dokoła. Zauważyła, że obcy ludzie, postąpiwszy parę kroków, przystanęli, opierając się na swych lancach; po chwili spostrzegła Willems‘a odwróconego do niej plecami i szamocącego się z kimś pod drzewem. Zawołała głośno i śmiało:
— Jestem! biegnę!
— Biegła mu na pomoc; głos jej był donośny, ani zadrżał. Willems usłyszał aż nadto dobrze, popchnął żonę na ławę pod drzewem, na którą opadła, wywinął się ze swej kurty, rzucił jej na twarz, a przykładając usta do jej ucha, mówił dysząc:
— Po raz ostatni mówię ci: bierz dziecko i zmykaj.
— Nie, nie — upierała się zgłuszonym głosem. — Nie odejdę... Tamtej każ odejść! Nie chcę jej widzieć! każ jej odejść natychmiast!