Strona:PL Joseph Conrad-Banita 317.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zrazu, olśniona słońcem, nie mogła dojrzeć stojących w cieniu drzewa. Zsunęła ze stóp drewniane sandały na wysokich obcasach, ruchem gazeli szybko i cicho wbiegła na wiodące do domu schody. Willems popchnął żonę tam, gdzie pod drzewem cień był najgłębszy. W głowie mu się mieszało. Nie wiedział jak się z zadania wywiąże. Wbiegłszy do domu po rewolwer, odepchnie, ogłuszy, obezwładni tę strojną kobietę, pijącą woń kwiatów, które dla dla niego zrywała i pod jego rzucić miała stopy. Tak, będzie to szybkie, bezpieczne rozwiązanie sytuacji. Liczył bez Johanny. Ta go nie puszczała, a że się jej wyrwał, pozostawiając w jej zaciśniętych dłoniach szmat rękawa swej kurty, zaskoczyła go, chwytając go za plecy ze zręcznością kotki pewnej swej ofiary, tak gwałtownie, że o mało się na wznak nie przewrócił.
— Kobieta! co to za kobieta? — krzyczała, to piszczała na przemian, od zmysłów z zazdrości odchodząc. — Więc prawdę mówili wioślarze... Śmieli się ze mnie przez całą drogę, słyszałam, słyszałam! Mówili o kobiecie, o pięknej... Uszy zatykałam, wierzyć nie chciałam, nie mogłam. Więc to prawda? Mów natychmiast. Niegodziwcze, odpowiadaj kto ona?
Wyrywał się jej, trzymała go mocno dopóki kurta nie pękła. Zostawił ją w jej szponach, porwał się biedz dalej, zatrzymał się. Serce mu biło tak gwałtownie, że stracił oddech. Chciał coś mówić, nie mógł. Przed oczami latały mu czerwone ognie. Pochwycić pistolet, zastrzelić obie i tę i... tamtą.
Na mgnienie oka wszystko znieruchomiało, zastygło na rubieży, gdzie w czarną linję rzucanego na murawę przez drzewo cieniu wkraczało słońce