Strona:PL Joseph Conrad-Banita 315.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spokoju zanim cię odnalazłam. W takim stanie... Powiedz, że mi przebaczasz, jedno słowo...
— A do stu... — zaklął niecierpliwie Willems, zapominając o wzbudzonych dopiero co wyrzutach sumienia i patrząc niespokojnie ku rzece. — Daj mi święty spokój. Gdzież się zadzieli ci twoi wioślarze? Czemu pozwoliłaś im się oddalić? Zawsześ głupia.
— O Peter! — szlochała Johanna — wiem, że mi twe serce przebaczyło, dawno, lecz powiedz słówko, jedno słówko.
— Tak, tak, mówię — mówił szybko i niecierpliwie natychmiast dodał:
— Gdzież się podzieli przeklęci ci wioślarze?
— Nie odchodź — czepiała się rękawa jego kurtki — nie pozostaw mię samej. Powiedz, co nam grozi? Boję się. Widzę, żeś niespokojny...
— Czy tylko sam tu jesteś? — dodała po chwili, podejrzliwem okiem strzelając na wsze strony.
— Także pytanie! — żachnął się niespokojnie spoglądając ku rzece, to znów poza zagrodę, zapewne w kierunku byłych ogrodów Lakamby.
— Puść mię — zawołał, strząsając z rękawa dłoń żony, gdyż w dali dojrzał trzy kędzierzawe głowy murzynów.
— Otóż oni! — zawołał wesoło, słysząc plusk wioseł. — Płyniemy! biegnę po rewolwer.
Biegł ku drzwiom domu, lecz musiał coś dostrzedz, gdyż spiesznie wrócił ku żonie, zmieszany bardzo.
— Weź dziecko — mówił prędko — wsiądź do łodzi i odpłyńcie w prawo... za zarośla. Prędzej. Zaraz tam nadbiegnę. Spieszże!
— Peter! — zawołał wystraszona Johanna —