Strona:PL Joseph Conrad-Banita 305.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sząc poza sobą równy oddech śpiącej Aïszy. On oka przez noc całą nie zmrużył. Teraz ziewał, czuł się strasznie zmęczony, uprzednia ogarniała go apatia, zgrzybiałość nagła. Stojąc na wzniesionej ponad poziomem dziedzińca werandzie, patrzał w osłupieniu w cienie nocy, pierzchające za bambusowe płoty, pełzające jeszcz pod samotnem nad dziedzińcem rozpiętem drzewem. Dolej, na tle różowiejącego wschodu, ciemna knieja lasów, poza którą szumiało morze, spowitą była w białawej mgły opary. Patrzył przed się osłupiałym, obojętnym, zgasłym wzrokiem.
— Zginąłem! bezpowrotnie zginąłem — szepnął bezdzwięcznie.
Pochylił głowę na piersi tragicznym ruchem obojętnego znużenia i schodząc z werandy pogrążył się w porannych mgłach, szarpanych pierwszym powiewem wschodzącego dnia.







IV.


Podszedł pomału do rzeki, popatrzył na nią jak ze zwyczaju, zawrócił się i usiadł pod drzewem. Poza olbrzymim pniem stara niewolnica rozdmuchiwała węgle, stękając i dysząc znosiła i dorzucała szczepane drzazgi drzewa, suche liści i łodygi. Po chwili doleciał go dym wonny, poczuł głód i to mu się zdało nowem upokorzeniem, nową krzywdą tak wielką, że o mało nie rozpłakał się jak dziecko. Czuł się osłabionym, zjedzonym doszczętnie przez febrę. Podniósł rękę, drżała i chudą była jak kość wyschła, suchą pociągnięta skórą. Obejrzał sam siebie.