Strona:PL Joseph Conrad-Banita 301.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przepaść dzielącą go od równych jemu, skazał go na męki osamotnienia w dzikiej głuszy. Mógłże to jej wybaczyć? Spojrzenia od niej odwracał, bojąc się zabić ją wzrokiem. Ręki wyciągnąć nie śmiał, by się nie zwarła nad nią zbrodniczo. A ona — oczu oderwać od niego nie mogła, patrzyła na niego, spojrzeniem wodziła za nim, wylękła, wyczekująca, cierpliwa, pokorna, błagalna.
W oczach jej wielkich, do niedawna promiennych, teraz śmiertelnie smutnych, był ból i jakgdyby zdziwienie niesłusznie skatowanego psa, ból zaczątkowej duszy, zdolnej odczuć cierpienie, nie zdolnej powziąć nadziei, ani się wznieść nad brutalną oczywistość faktów, ani się od nich oderwać, ani się przeciw nim opancerzyć, w poczuciu własnej godności. Rozumiała gniew, nienawiść rozumiała, nie zdolna rozumieć wspaniałomyślności i wybaczenia.
Przez pierwsze trzy dni po odpłynięciu Luigarda, Willems nie przemówił do Aïszy ani słowa. Milczenie to wolała od dźwięku wzgardy i nienawiści, w pomruku niezrozumiałych jego słów. Po wybuchach gwałtownego uniesienia nastąpiła reakcja apatji. Przez trzy dni Willems nie opuszczał niemal brzegu rzeki. Może bagniste to wybrzeże zdawało mu się blizkiem upragnionej swobody? Pozostawał tam do późna wpatrzony w odbicia zachodu w wodzie, co złocista zrazu, pokrywała się krwistemi, a potem rdzawemi plamami.
Jednego wieczoru pozostał nad brzegiem dłużej, nie zważając na mgliste opary, co go owinęły w szare zwoje. Przebiegające go dreszcze wróciły mu świadomość rzeczywistości; skierował kroki