Strona:PL Joseph Conrad-Banita 294.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

namiętności, żalu, rozpaczy, obrzydzenia, miłości i wstrętów. Tych dwoje burza porwała, roztrzaskała, odejmując im wszystko, nawet rezygnację, tę ostateczną ułudę ostatecznej niemocy. Trzecia istota, zgrzybiały świadek ich doli, walk, cierpień, posiadała przynajmniej kamienną apatję starości, godząc się bez buntu na dokonane fakty. Coś się jej może marzyło jeszcze o długich dniach niewoli, o ostatnim swym władcy i o porwanych strzępach obecnej powszedniości, pomiędzy tymi dwojga.. Ot! zgrzybiały, omszały okaz starości, w której postać ludzka tak mało różni się od zgruchotanego, wykrzywionego, poczerniałego pnia drzewa.
Na bieg rzeki Willems zwracał wzrok chciwy więźnia uparcie wpatrzonego w drzwi więziennej celi, w jedyne ujście na swobodę. Godzinami całemi, nie zwracając na słońca żrące promienie, ani na mroku padające smugi, stał na brzegu. Wiatr rozwiewał jego włosy i pokrywające go łachmany; dreszcze przebiegały go nieraz w najgorętsze dnia chwile, ogniste obręcze ściskały czoło i skronie w chłodne nawet wieczory, a on osłupiałym wzrokiem, w którym paliła się gorączka, wpatrywał się w migotliwy, różnobarwnie mieniący się bieg wody, w odbite na jej zwierciadle odbitych drzew rzędy. Las, po przeciwległej stronie, stał zawsze niewzruszony, nieprzenikniony, tajemniczy, szczytami drzew sięgając ku gwiazdom, jak same te gwiazdy niedościgły, chociaż tak blizki. I po tej stronie wybiegał ku rzece gąszczą zarośli, splątanemi jak sklepienia konarami, prostemi, niewzruszonemi jak granitowe kolumny pniami, ludem znieruchomiałych przed wiekami wieków olbrzymów, obojętnych na