Strona:PL Joseph Conrad-Banita 293.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wzięcia, omyłki same osłania nieprzeniknionym puklerzem fatalizmu.
Dni mijały równe i monotonne, w jasnych wschodach i melancholijnych zachodach słońca, znojnym upale południa i głębokim mroku nocy. Ile ich minęło: dwa, trzy czy więcej, Willems nie liczył, odkąd Luigard odpłynął, mrok nieprzenikniony zamroczył mu duszę. Wpół senny, apatyczny, błąkał się po dziedzińcach osamotniałej osady, śród szałasów rozbitych na palach nad rzeką, które z pustych drzwi zdawały się go podpatrywać, śledzić podejrzliwie, odpychać obcego sobie przybłędę tem wszystkiem, co śród ścian tych i pod stropami, dyszało kiedybądź innem życiem, inną duszą, tak głęboko, tak wyniośle gardzonych przez Willemsa, z miejsc tych wypartych tubylców. Ciężką stopą potrącał węgle wygasłych ognisk, podnosił tumany kurzu z białych popielisk, łamał łodygi traw wysokich i kielichy kwiecia dzikiego, któregoby nazwać nie potrafił, przechodził z miejsca na miejsce, tułacz apatyczny, niespokojny, w ciasnem kole zwarty pomiędzy wstęgą wody, a nieprzebytym murem lasu, a w sercu i myśli jego było jak w tych głuchych, opuszczonych ruderach, jak w tych lasach nieprzeniknionej głuszy, jak na tych wód migotliwych, nieuchwytnych połyskach.
Zdala śledziły go wygasłe źrenice starej niewolnicy i Aïszy wielkie, smutne oczy. Trzy te istoty, rzucone niby drzazgi rozbitych szczątków okrętu ludzkości na puste, dzikie wybrzeże istne rozbitki, wsłuchiwały się w przypływu i odpływu wód szmery, w samotności beznadziejną ciszę. W dwóch młodych piersiach wrzały nadto stłumione ognie